niedziela, 3 lutego 2013

Django ("D" jest nieme)


To, że piszę o filmie może być dla niektórych, albo nawet i dla wszystkich czytelników zaskoczeniem, ale gdy tworzyłem tego bloga miałem w zamyśle wydawanie opinii również o tej dziedzinie sztuki. Do tej pory pisałem prawie wyłącznie o muzyce, ale sądzę, że taki zabieg (kolejny hłyt mahketingowy) może w końcu przyciągnąć do mojej pisaniny jakąś - nazwijmy to - „publiczność”, hehe. Aby pomóc sobie w tym celu nie ma chyba lepszej okazji niż opisanie jednego z najlepszych, jeśli nie najlepszego filmu ostatnich tygodni, a może nawet i lat. Z wielką swobodą i pewnością mogę nazwać siebie maniakiem filmów Quentina Tarantino, pomimo iż „Django Unchained” to pierwszy jego film, który widziałem w niemal najbardziej odpowiednich, najbardziej godnych w wypadku tego reżysera warunkach, a więc na dużym (no, średnio dużym) ekranie (dość małej niestety) sali kinowej. Prawdę mówiąc to nawet z czysto technicznego punktu widzenia możliwość zobaczenia przeze mnie pozostałych dzieł tego scenarzysty i reżysera była raczej znikoma, gdyż jestem po prostu zbyt młody. Właściwie jedyny film, który mogłem (ale i to się nie udało) zobaczyć w tak przyzwoitych warunkach to „Inglourious Basterds” (tak, z błędami ortograficznymi się zapisuje ten tytuł) z 2009 roku, gdyż podczas puszczania w Polsce Kill Billa, podejrzewam, jeszcze nie bardzo jarzyłem kto to ten cały Quentin Tarantino. W każdym razie widziałem wszystkie jego filmy (tak, nawet „My Best Friend's Birthday”), chociaż w większości na DVD.  

Niemniej, moje marzenie się ziściło, a pierwszy bohater - wielkiego właściwie już od początku kariery reżysera - jakiego udało mi się zobaczyć w kinie to Django („D” jest nieme). Szedłem na ten film z mega pozytywnym nastawieniem i wyszedłem zeń z mega satysfakcją, uśmiech na mojej twarzy gościł niemal przez cały seans, który spełnił moje oczekiwanie więcej niż w stu procentach. Spodziewałem się po tym filmie esencji Tarantino, podanej w podobny sposób jak w „Bękartach” i wedle mojego wrażenia dokładnie to otrzymałem. Oczywiście jest to pastisz, a jednocześnie hołd dla tak zwanych sphagetti westernów, co nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę fakt iż Quentin w swoich dziełach zawsze hołdował klasyce kina. Nie zamierzam się jednak rozwodzić nad jego charakterystycznych stylem, już milion razy opisywanym jako ten, który „albo się kocha, albo nienawidzi”. Skupię się głównie na wrażeniach dotyczących samego „Django Unchained”.

 Żeby przybliżyć nieco fabułę tego obrazu podam, że rzecz dzieje się mniej więcej dwa lata przed wojną secesyjną w Stanach Zjednoczonych, zaś głównym bohaterem jest czarnoskóry niewolnik (mówiąc wprost – czarnuch) imieniem Django (Jamie Foxx), który ma nieopisane szczęście spotkać na swej drodze doktora Kinga Schultza (Christoph Waltz), łowcę nagród, mającego - jak się szybko wyda - znaczący wpływ na jego życie. Nie okaże się pewnie dla nikogo z odbiorców tekstu przesadną zdradą fabuły wspomnienie o fakcie, że ich wspólnym celem, oprócz możliwości zabijania białych i jeszcze dostawania za to kasy, będzie odnalezienie i oswobodzenie żony Django – Broomhildy – z którą główny bohater został rozdzielony. Swoją drogą, kiedyś już chyba słyszałem o podobnej, miłosnej historii, ale mam wrażenie, że jej główny bohater płci męskiej miał imię brzmiące bardziej z niemiecka. W rzeczy samej, historia Django to przede wszystkim piękna opowieść o miłości, choć ze znaczną ilością krwi wsiąkniętej w ziemię lub rozbryźniętej na ścianach. A może odwrotnie, przede wszystkim o zabijaniu, krwi i zemście? A może po prostu jedno bardzo dobrze łączy się z drugim? W każdym razie scenariusz z reguły u Tarantino jest niezłym pierdolnikiem, pełnym niemożliwych zdarzeń, co zapewnia widzowi doskonałą rozrywkę przez prawie trzy godziny, ale wydaje się, że nie on jest najważniejszym jej składnikiem. Oczywiście na końcowy, perfekcyjny wydźwięk filmu składa się mnóstwo elementów i szczegółów. Są to fenomenalne ujęcia, jak zawsze bardzo charakterystyczne, pełne zarówno zbliżeń jak i epickich zdjęć, ale przede wszystkim przeróżnych kinowych smaczków, sztuczek (zabrakło tylko ujęcia z wnętrza bagażnika samochodu, co jednak ze względu na czas i miejsce akcji jest dosyć zrozumiałym brakiem). Jest to też niezwykle trafnie dobrana i niezwykle precyzyjnie dopasowana muzyka, poświadczeniem jakości której niech będą takie nazwy czy nazwiska jak Luis Enríquez Bacalov (autor muzyki do pierwowzoru Django z 1966 roku), Ennio Morricone (autor najpiękniejszej, najbardziej epickiej muzyki w historii kina według samego Tarantino). Nie mogło oczywiście zabraknąć prawdziwych niggaz, są więc w filmie akcenty takich wykonawców jak The RZA, Rick Ross a nawet James Brown feat. 2 Pac. Moim zdaniem jednak największe wrażenie w filmach Quentina Tarantino robią doskonałe dialogi poparte zawsze świetnej jakości aktorstwem. Niesamowite role zagrali nie tylko grający głównych bohaterów Jamie Foxx i Christoph Waltz. W filmie czarowały też może nieco krótsze czasowo, ale nie mniej spektakularne wyczyny Leonardo DiCaprio i Samuela L. Jacksona. Fajny, można powiedzieć wybuchowy epizodzik miał też sam reżyser, ale to akurat nie jest zaskakujące, wszak zawsze wplatał małe żarciki z udziałem swojej osoby do swoich filmów.

Mam wrażenie, że „Django Unchained” to film perfekcyjny. Jestem jednocześnie przekonany, że nie spodoba się on (podobnie jak „Bękarty wojny”) pewnej, nie tak małej znów garstce osób wybitnie odpornych na zrozumienie ironii, cynizmu czy konwencji jaką posługuje się Quentin Tarantino. Na szczęście MY – elita intelektualna – doskonale orientujemy się w tych wszystkich wysublimowanych zagrywkach, ambitnych odniesieniach, żartach najwyższych lotów, tak też będziemy ukontentowani. Chciałbym jeszcze dodać, już zupełnie poważnie, że wbrew pozorom film przypomina kilka naprawdę istotnych kwestii, praw, ideałów, być może trochę już banalnych ale w dalszym ciągu fundamentalnych, jak wolność, honor, klasa, moralność, miłość. Warto zwrócić na to uwagę i przekonać się, czy Django będzie w stanie ocalić swoją ukochaną Broomhildę.