To, że piszę o filmie
może być dla niektórych, albo nawet i dla wszystkich czytelników
zaskoczeniem, ale gdy tworzyłem tego bloga miałem w zamyśle
wydawanie opinii również o tej dziedzinie sztuki. Do tej pory
pisałem prawie wyłącznie o muzyce, ale sądzę, że taki zabieg
(kolejny hłyt mahketingowy) może w końcu przyciągnąć do mojej
pisaniny jakąś - nazwijmy to - „publiczność”, hehe. Aby pomóc
sobie w tym celu nie ma chyba lepszej okazji niż opisanie jednego z
najlepszych, jeśli nie najlepszego filmu ostatnich tygodni, a może
nawet i lat. Z wielką swobodą i pewnością mogę nazwać siebie
maniakiem filmów Quentina Tarantino, pomimo iż „Django Unchained”
to pierwszy jego film, który widziałem w niemal najbardziej
odpowiednich, najbardziej godnych w wypadku tego reżysera warunkach,
a więc na dużym (no, średnio dużym) ekranie (dość małej
niestety) sali kinowej. Prawdę mówiąc to nawet z czysto
technicznego punktu widzenia możliwość zobaczenia przeze mnie
pozostałych dzieł tego scenarzysty i reżysera była raczej
znikoma, gdyż jestem po prostu zbyt młody. Właściwie jedyny film,
który mogłem (ale i to się nie udało) zobaczyć w tak
przyzwoitych warunkach to „Inglourious Basterds” (tak, z błędami
ortograficznymi się zapisuje ten tytuł) z 2009 roku, gdyż podczas
puszczania w Polsce Kill Billa, podejrzewam, jeszcze nie bardzo
jarzyłem kto to ten cały Quentin Tarantino. W każdym razie
widziałem wszystkie jego filmy (tak, nawet „My Best Friend's
Birthday”), chociaż w większości na DVD.
Niemniej, moje marzenie
się ziściło, a pierwszy bohater - wielkiego właściwie już od
początku kariery reżysera - jakiego udało mi się zobaczyć w
kinie to Django („D” jest nieme). Szedłem na ten film z mega
pozytywnym nastawieniem i wyszedłem zeń z mega satysfakcją,
uśmiech na mojej twarzy gościł niemal przez cały seans, który
spełnił moje oczekiwanie więcej niż w stu procentach.
Spodziewałem się po tym filmie esencji Tarantino, podanej w podobny
sposób jak w „Bękartach” i wedle mojego wrażenia dokładnie to
otrzymałem. Oczywiście jest to pastisz, a jednocześnie hołd dla
tak zwanych sphagetti westernów, co nie powinno dziwić, biorąc pod
uwagę fakt iż Quentin w swoich dziełach zawsze hołdował klasyce
kina. Nie zamierzam się jednak rozwodzić nad jego
charakterystycznych stylem, już milion razy opisywanym jako ten,
który „albo się kocha, albo nienawidzi”. Skupię się głównie
na wrażeniach dotyczących samego „Django Unchained”.
Żeby przybliżyć nieco
fabułę tego obrazu podam, że rzecz dzieje się mniej więcej dwa
lata przed wojną secesyjną w Stanach Zjednoczonych, zaś głównym
bohaterem jest czarnoskóry niewolnik (mówiąc wprost – czarnuch)
imieniem Django (Jamie Foxx), który ma nieopisane szczęście
spotkać na swej drodze doktora Kinga Schultza (Christoph Waltz),
łowcę nagród, mającego - jak się szybko wyda - znaczący wpływ
na jego życie. Nie okaże się pewnie dla nikogo z odbiorców tekstu
przesadną zdradą fabuły wspomnienie o fakcie, że ich wspólnym
celem, oprócz możliwości zabijania białych i jeszcze dostawania
za to kasy, będzie odnalezienie i oswobodzenie żony Django –
Broomhildy – z którą główny bohater został rozdzielony. Swoją
drogą, kiedyś już chyba słyszałem o podobnej, miłosnej historii, ale mam wrażenie, że jej główny bohater płci męskiej
miał imię brzmiące bardziej z niemiecka.
W rzeczy samej, historia Django to przede wszystkim piękna opowieść
o miłości, choć ze znaczną ilością krwi wsiąkniętej w ziemię
lub rozbryźniętej na ścianach. A może odwrotnie, przede wszystkim
o zabijaniu, krwi i zemście? A może po prostu jedno bardzo dobrze
łączy się z drugim? W każdym razie scenariusz z reguły u
Tarantino jest niezłym pierdolnikiem, pełnym niemożliwych zdarzeń,
co zapewnia widzowi doskonałą rozrywkę przez prawie trzy godziny,
ale wydaje się, że nie on jest najważniejszym jej składnikiem.
Oczywiście na końcowy, perfekcyjny wydźwięk filmu składa się
mnóstwo elementów i szczegółów. Są to fenomenalne ujęcia, jak
zawsze bardzo charakterystyczne, pełne zarówno zbliżeń jak i
epickich zdjęć, ale przede wszystkim przeróżnych kinowych
smaczków, sztuczek (zabrakło tylko ujęcia z wnętrza bagażnika
samochodu, co jednak ze względu na czas i miejsce akcji jest dosyć
zrozumiałym brakiem). Jest to też niezwykle trafnie dobrana i
niezwykle precyzyjnie dopasowana
muzyka, poświadczeniem
jakości której niech będą takie nazwy czy nazwiska jak Luis Enríquez Bacalov (autor muzyki do pierwowzoru Django z 1966 roku), Ennio Morricone (autor najpiękniejszej, najbardziej epickiej muzyki w historii kina
według samego Tarantino). Nie mogło oczywiście zabraknąć
prawdziwych niggaz, są więc w filmie akcenty takich wykonawców jak
The RZA, Rick Ross a nawet James Brown feat. 2 Pac. Moim zdaniem
jednak największe wrażenie w filmach Quentina Tarantino robią
doskonałe dialogi poparte zawsze świetnej jakości aktorstwem.
Niesamowite role zagrali nie tylko grający głównych bohaterów
Jamie Foxx i Christoph Waltz. W filmie czarowały też może nieco
krótsze czasowo, ale nie mniej spektakularne wyczyny Leonardo DiCaprio i Samuela L. Jacksona. Fajny, można powiedzieć wybuchowy
epizodzik miał też sam reżyser, ale to akurat nie jest
zaskakujące, wszak zawsze wplatał małe żarciki z udziałem swojej
osoby do swoich filmów.
Mam wrażenie, że
„Django Unchained” to film perfekcyjny. Jestem jednocześnie
przekonany, że nie spodoba się on (podobnie jak „Bękarty wojny”)
pewnej, nie tak małej znów garstce osób wybitnie odpornych na
zrozumienie ironii, cynizmu czy konwencji jaką posługuje się
Quentin Tarantino. Na szczęście MY – elita intelektualna –
doskonale orientujemy się w tych wszystkich wysublimowanych
zagrywkach, ambitnych odniesieniach, żartach najwyższych lotów,
tak też będziemy ukontentowani. Chciałbym jeszcze dodać, już
zupełnie poważnie, że wbrew pozorom film przypomina kilka naprawdę
istotnych kwestii, praw, ideałów, być może trochę już banalnych
ale w dalszym ciągu fundamentalnych, jak wolność, honor, klasa, moralność,
miłość. Warto zwrócić na to uwagę i przekonać się, czy Django
będzie w stanie ocalić swoją ukochaną Broomhildę.