czwartek, 24 stycznia 2013

Manson spotyka Bowie'go


Marilyn Manson spotyka Davida Bowie – takie było jedno z moich skojarzeń podczas pierwszego odsłuchu "The High End Of Low". Już w tej chwili nie pamiętam, czy wpadłem na to całkowicie wtedy samodzielnie, czy znalazłem to gdzieś w internecie poszukując informacji na temat tego albumu i takie sformułowanie utkwiło mi w podświadomości. Pamiętam jednak, że w tamtym czasie - a było to już parę lat temu – sporo słuchałem Davida Bowie i podczas premiery świeżutkiego albumu Marilyn Manson bardzo rzuciło mi się coś takiego na uszy. Dziś już wiem o tym więcej, poczytałem to i owo i chociaż nie znam całej twórczości obu podmiotów, to jednak wiem, że amerykańska grupa w okresie albumu "Mechanical Animals" mocno inspirowała się wizerunkiem angielskiego artysty.



 Tę inspirację wyraźnie słychać też na płycie z 2009 roku. Do grupy powrócił bowiem jej wieloletni basista Twiggy Ramirez i wraz z Chrisem Vrenna napisał prawie całą muzykę na nowy album. Jego „rękę” słychać tu bardzo dobrze, gdyż bas odgrywa na płycie znaczącą rolę i często wchodzi na pierwszy plan. Zresztą z powrotem nowego-starego basisty wiąże się istotna zmiana w stylu zespołu, która też mocno wpłynęła na jego lidera. Ówczesny Manson to Manson dojrzały, jakby bardziej ustatkowany, a na swój sposób nawet romantyczny. Oczywiście dalej jest postacią cyniczną, kontrowersyjną i szokującą. No, szokującą to może mniej, bo w dzisiejszych czasach ludzie wszystko już widzieli i facet, który w latach dziewięćdziesiątych na okładce jednej ze swoich płyt wisiał na krzyżu nie robi już takiego wrażenia jak panienka ubrana w surowe mięso zamiast sukni. Niemniej, bardzo doceniam tę jego swoistą metamorfozę, naturalną ewolucję. Niewątpliwie niemały wpływ miał na to powrót starego kolegi do zespołu, jednak nie wydaje mi się, aby był to jakiś maksymalnie chłodny, wykalkulowany zabieg marketingowy, gdyż czuje się w tym sporo autentyczności. Oczywiście ta zmiana przejawia się przede wszystkim w warstwie muzycznej, gdyż sceniczny wizerunek głównych bohaterów zabawy nie uległ szczególnej zmianie w porównaniu do tego, do czego nas przyzwyczajono na przestrzeni tych już ponad dwudziestu (!) lat kariery zespołu. Jeśli chodzi o aranżacje, to na "The High End Of Low" znajdują się głównie „spokojne”, rockowe „piosenki”, zagrane w większości w raczej średnich lub nawet wolnych tempach. Niektóre są bardziej, inne mniej przebojowe, jednak typowych, łatwo wpadających w ucho hitów jest tu kilka, ale po paru przesłuchaniach reszta utworów też zostaje w pamięci, co sprawia, że chce się do tej płyty wracać. Z takich prostszych kawałków mamy tu skandowany "Arma-godd**n-motherf**kin-geddon", który musi po prostu się skojarzyć z "Doll-Dagga Buzz-Buzz Ziggety-Zag" pochodzącym z "The Golden Age Of Grotesque". Jednak tak agresywnych, intensywnych rzeczy jak "This Is The New Shit" tu nie uświadczymy. Jest tu naturalnie w dalszym ciągu trochę indsutrialu, ale objawia się to raczej dość długimi, prawie transowymi repetycjami pewnych motywów, niż w formie hardkorowego czadowania. Dla tych, którzy naprawdę kumają indsutrial pewnie nie będzie to przeszkodą, ale niektórym słuchaczom takie wałki jak "I Want To Kill You Like They Do In The Movies" czy "Unkillable Monster" pewnie będą się dłużyły. Ogólnie na albumie przeważa luzacka wręcz, rockowa atmosfera, ale znajdą się tu też niesamowicie emocjonalne, prawie ckliwe ballady w postaci "Running To The Edge Of The World", opartej na gitarze akustycznej oraz "Into The Fire" z przewodnim motywem fortepianowym. Szczególnie w tej pierwszej nie da się nie „usłyszeć” Davida Bowie, przynajmniej takie mam wrażenie.

 Fakt samej zmiany stylu muzycznego na tej płycie, na jaką zdecydował się zespół, można by przy dużej wyobraźni porównać do sytuacji Metalliki podczas wydania "Load". Myślę, że dla bardziej zagorzałych fanów Marilyn Manson "The High End Of Low" jest tak drastycznie odmiennym od wcześniejszego graniem, jak dla niektórych fanatyków Metalliki właśnie "Load". Chociaż dziwnym trafem teraz, po latach, już prawie nikt nie dyskredytuje tego przełomowego albumu ekipy James'a i Larsa. Swoją drogą, obie płyty, chociaż odmienne, cechują się pewnym podobieństwem w kwestii luzu i chwytliwości kompozycji. Ale o tym, mam nadzieję, każdy zainteresowany przekona się sam.

1 komentarz:

  1. może płyta mnie nie intersuej, ale styl nadal świetny! :)

    OdpowiedzUsuń